Pierwsze wspinanie w Tatrach
Czekałem na ten wyjazd od maja. Wtedy to, po przejściu Akademiker Steig, zdecydowałem że jestem gotowy na spróbowanie wspinania na łatwych drogach w Tatrach. Przez długi czas jawiło mi się to jako coś kompletnie poza moim zasięgiem, aktywność zarezerwowana dla wytrawnych taterników. Powoli jednak marzenie stawało się co raz bardziej realne. Kurs skałkowy, pierwsze samodzielne wielowyciągi, pierwsza “górska” droga wspinaczkowa w Austrii, wspinanie tradowe na Jurze, masa obejrzanych filmików wspinaczkowych na YouTube - te wszystkie czynniki zbudowały we mnie przekonanie, że dam radę w Tatrach. Podczas wyjazdu partnerował mi Oktawian.
Dzień 1: Mnich drogą Robakiewicza
Na pierwszy ogień poszedł Mnich. Przyczyniły się do tego: łatwe i dość krótkie podejście oraz fakt, że na miejscu będą inne zespoły dodające otuchy.
Na parkingu w Palenicy meldujemy się koło 7 rano. Rozpoczynamy mozolne i dłużące się podejście asfaltem do Morskiego Oka. Na szczęście droga mija szybko, bo obaj jesteśmy podekscytowani tym, co ma potem nastąpić. W schronisku zjadamy śniadanie i ruszamy dalej.

Nasz cel
Idziemy żółtym szlakiem w kierunku Szpiglasowej Przełęczy. Natępnie odbijamy na szlak czerwony, aby po chwili zejść na pozaszlakową ścieżkę obchodzącą Mnicha. Nasz cel jest cały czas widoczny, więc wiemy gdzie się kierować. Dodatkowo, ścieżka jest bardzo wyraźna i oznaczona kopczykami. Nie jesteśmy sami na ścieżce, widzimy co raz więcej zespołów kierujących się w tym samym kierunku co my. Po krótkim czasie dochodzimy do podstawy szczytu. Z tej perspektyw Mnich wygląda raczej niegroźnie i na pewno mniej spektakularnie niż znad Morskiego Oka.

Widok spod Mnicha
Moje obawy o trudności w znalezieniu drogi zostają szybko rozwiane, bo zacięcie Robakiewicza jest dosyć ewidentne i mocno rzuca się w oczy. Podchodzimy pod ścianę i zaczynamy przywdziewać szpej.
Pierwszy wyciąg (za III) prowadzę ja. Teren jest zaskakująco połogi, a wspinanie łatwe. Zaskakuje mnie wielość fajnych szczelin na osadzanie kości. W sumie główną trudnością są zmarznięte palce, w których nie do końca mam czucie (jest jakieś 7 stopni). Wyciąg kończy się na eleganckiej półeczce, na której znajduje się stanowisko z trzech haków.

Zacięcie Robakiewicza widziane z góry
Po dotarciu Oktawiana na półkę naradzamy się co dalej. Droga dalej trawersuje zakosami i na końcu dołącza do Drogi przez Płytę. Czekają nas tam już tylko dwójkowe trudności, więc postanawiamy wybrać wariant oznaczony w topo (Master Topo Grzegorza Głazka) za IV i zamiast trawersować, iść na wprost pomiędzy dwiema turniami. Drugi wyciąg znowu prowadzę ja. Tutaj faktycznie nie jest już tak łatwo jak na pierwszym wyciągu. Trudności nie trwają jednak długo i po chwili wychodzimy na kolejną półkę.
Znowu zastanawiamy się co dalej. Wydaje się, że powinniśmy przejść koncówkę trawersu do miejsca w którym zaczyna się Droga przez Płytę. Kusi nas jednak żeby pójść na wprost, sporą rysą przecinającą płytę. Próbujemy zidentyfikować ten wariant w topo, i wydaje nam się że jest on oznaczony za III, zatem idziemy.
Ostatni wyciąg prowadzi Oktawian, więc idę na drugiego. Droga prowadzi przez dwie małe przewieszki, z czego na piewszej w ogóle nie ma chwytów na górze. Pokonujemy ją dosłownie kładąc się półce nad przewieszką. Druga przewieszka przysparza mi trochę problemów i zaliczam nawet małe odpadnięcie (na szczęście idąć na drugiego).
Na szczycie jest już jeden zespół, więc Oktawian zakłada stanowisko tuż pod. Gdy zespół przed nami przenosi się na stanowisko zjazdowe, my robimy jeszcze mini-wyciąg na sam szczyt. Tak oto stajemy na szczycie. Satysfakcja jest wielka, spełniło się moje marzenie. Mimo to, chcielibyśmy zjechać jak najszybciej, bo jest zimno, widoczność jest zerowa, a do tego za nami ustawiają się w kolejce już kolejne zespoły. W lekkim stresie ogarniamy zjazd, na szczęście idzie to dość sprawnie.

Piękne widoki ze szczytu

Zjazdy
Zjeżdzamy do miejsca, w którym kończył się pierwszy wyciąg. Chłopak z innego zespołu podowiada, że stąd da się już zejść ścieżką. Widoczność zrobiła się naprawdę kiepska, więc ogólnie trochę błądzimy na zejściu. Wracamy na pewno trochę inną drogą niż doszliśmy, bo zaliczamy po drodze ze dwa trudniejsze miejsca (tak za II?). Na szczęście udaje się w końcu dojść do szlaku, a stamtąd to już z górki.
Dzień 2: Środkowe Żebro Granatu
Rozentuzjazmowani po owocnym pierwszym dniu postanawiamy wybrać się na Środkowe Żebro. Droga brzmi bardzo objecująco - trochę dłuższa, trudności za V- są tylko w jednym miejscu, znowu z łatwym dojściem.
Prognoza pogody na dzisiaj bardzo obiecująca, a na dodatek jest sobota, więc na szlakach dzikie tłumy. Podejście do Murowańca nas wykańcza - szpej i lina ciążą w plecakach, dają się we znaki zakwasy po dniu poprzednim. Dokonujemy smutnej refleksji nad swoją kondycją. W schronisku tym razem trochę dłuższy popas. Atmosfera jarmarczna, sporo osób odpala browary, mimo że zegarek pokazuje 9 rano - szanuję. Wpisujemy się do książki wyjść taternickich i ruszamy szlakiem niebieskim nad Czarny Staw. Stamtąd odbijamy w szlak żółty na Skrajny Granat. Podchodzimy spory kawałek i zaczynamy wypatrywać żeber - środkowego i prawego. W końcu się udaje - ze środkowego żebra właśnie zjeżdża jakaś para. Musimy jeszcze przetrawersować kawałek pod ścianę. Tam posilamy się i szpejujemy. Za nami ustawia się kolejka zespołów, więc zagęszczamy ruchy żeby wstawić się jak najszybciej.
Trochę już mi się zatarł przebieg drogi, więc nie będzie relacji wyciąg po wyciągu. Ale ogólnie było super. Zupełnie inny charakter wspinania niż wczoraj - na eksponowanej grani jest dużo mniej komfortowo niż w przytulnym zacięciu.

Przez chwilę nawet było coś widać
Obaj jesteśmy bardzo ciekawi miejsca za V- czyli Zacięcia Kusiona. Niestety, ja nie ogarniam i obchodzę zacięcie wariantem przez płytę. Gdy po fakcie sprawdzam topo i widzę że płyta była za III, to jestem trochę zdziwiony - subiektywenie odebrałem to jako większe trudności. Pewnie nie bez znaczenia była spora ekspozycja oraz groźba wahadła w przypadku odpadnięcia. Na ostatnim wyciągu mamy za to fajne miejsce za IV. Idę je na drugiego, ale mimo to daje mi sporo frajdy.

Przebieg naszej drogi
Droga kończy się bardzo komfortowo - wychodzi prosto na szlak. O 16 jesteśmy już w Murowańcu, gdzie łapiemy się z Kasią i Dominikiem którzy zdobywali dzisiaj Kościelec. Zejście upływa w większym gronie upływa nam w miłej atmosferze, a dzień kończymy w knajpie świętując kolejne zwycięstwo :)
Dzień 3: Grań Kościelców - wycof
Na trzeci dzień mamy zaplanowany deszcz po południu, w związku z czym decydujemy się na łatwą drogę - Grań Kościelców. Postanawiamy też przejść ją na lotnej asekuracji - w celach ćwiczeniowych.
Żeby oszczędzić czas i siły decydujemy się na małe oszustwo i wjeżdżamy kolejką na Kasprowy. Mimo weekendu tłumów nie ma - pogoda wystraszyła turystów. Na górze jemy śniadanie i ruszamy czerwonym szlakiem - granią przez Beskid, Liliowe, mijamy Pośrednią Turnię i dochodzimy do Świnickiej Przełęczy. Póki co mamy niezłą widoczność i możemy sobie z tego miejsca zaplanować dojście na Mylną Przełęcz. Pójdziemy najpierw czarnym szlakiem w kierunku Zielonego Stawu, by po chwili odbić na dobrze widoczną ścieżkę na przełęcz Karb. Ścieżka jest bardzo wyraźna, bo kiedyś szedł tędy turystyczny szlak. Ponieważ nie chcemy dojść do samego Karbu, szukamy miejsca gdzie moglibyśmy odbić w kierunku Mylnej Przełęczy. Dopatrujemy się niewidocznej ścieżki na wysokości Zadniego Stawu i tam też postanawiamy iść.
Podejście jest dość przyjemne. Raz niepotrzebnie ładujemy się na mały uskok, z którego musimy potem schodzić jedynkowymi trudnościami. W miarę zbliżania się do Mylnej ścieżka robi się mniej wygodna i co raz bardziej stroma. Sama końcówka to połoga płyta z rysą za I, którą przechodzimy bez asekuracji. Na Mylnej wkładamy szpej i podziwiamy widoki na drugą stronę (potem już nic nie będzie widać).
Ruszamy. Na początku prowadzę ja. Pierwsze poważniejsze trudności to Uszata Turnia. Mimo że to tylko II, to lotna asekuracja oraz ekspozycja sprawiają że nie czuję się tutaj do końca pewnie. Mimo to idzie dosyć sprawnie. Na górze ściągam Oktawiana, żeby oddał mi zebrany po drodze sprzęt (na drodze jest sporo ringów, mimo to dokładamy trochę swojej asekuracji).

Łatwy początek, w tle Uszata Turnia

A to chyba widok z Uszatej, w dole trójkowy zespół za nami
Zmieniamy się na prowadzeniu i Okrawian doprowadza nas na szczyt Zadniego Kościelca, a potem dalej, do uskoku z którego na ogół się zjeżdzą. Znajdujemy tam stanowisko z kilku pętli i mailona, a poniżej dodatkowo solidny ring. Niestety, pogoda zaczyna się psuć. Zjazdy robimy już w konkretnym deszczu. Dalej, do Kościelcowej Przełęczy, mamy już teren za I i 0+ więc postanawiamy się rozwiązać. Skała zdążyła już nieźle zamoknąć i zrobiło się ślisko, więc zejście jest bardzo czujne.

Zjazd w otchłań
Na przełeczy robimy odpoczynek - przed nami już tylko dwa wyciągi, które postanawiamy przejść na sztywno. Problem w tym, że… jeden z nas orientuje się że zostawił bluzę na Mylnej. Bluza bluzą, ale okazuje się że były w niej kluczyki do samochodu. Pada co raz mocniej, widoczność robi się co raz gorsza. Sytuację utrudnia fakt, że widzieliśmy jak ktoś za nami wspiął się na Mylną i istniała możliwość że tą bluzę zabrał i np. planował zanieść do schroniska. No nic, nie mamy za bardzo wyboru, musimy tam wracać.
Schodzimy dosyć wyraźną ścieżką z Kościelcowej Przełęczy w kierunku Karbu. Gdy dochodzimy do podstawy ściany, odbijamy w lewo. Tutaj też jest w miarę wyraźna ścieżka i kopczyki. Niestety, pod koniec trochę się gubimy i wychodzimy na grani. Pomiędzy nami a Mylną jest jeden wyciąg za I. Wahamy się czy się asekurować, ale bardzo nie chce nam się znowu szpejować, więc baaardzo czujnie idziemy na żywca. Kosztuje nas to sporo emocji i na koniec stwierdzamy że trzeba było się jednak asekurować.

Jest i bluza
Szczęśliwie docieramy na przełęcz i… znajdujemy bluzę! Przed nami już tylko zejście płytą, które wydawało sie banalne na podejściu, ale teraz, przy mokrej skale, już takie nie jest. Na szczeście tutaj nie ma już zbyt dużej ekspozycji. Dalej idziemy ścieżką w kierunku Karbu, bardzo mocno pilnując kopczyków. Gdy docieram na Karb, ulga jest ogromna.

Grań na czerwono, nasz detour na niebiesko, ścieżka dojściowa na Karb na zielono
Zejście nam się dłuży, woda w butach chlupocze. Na szcześćie, udało się nam wyrwać miejsce na noc w Murowańcu, więc mamy sporo bliżej. Schronisko po remoncie ładnie się prezentuje, są nawet takie bajery jak suszarki na buty (chociaż większość nie działa) i suszarka do ubrań.
Dzień 4: Droga Stanisławskiego - wycof
Na ostatni dzień szukamy czegoś niedługiego i z krótkim podejściem, bo wieczorem czeka nas jeszcze podróż powrotna. Po naradzie wybór pada na Stanisławskiego. Oktawian musi mnie chwilę przekonywać, bo z opisów wynika że droga ta jest już trochę poważniejsza, a trudności nie punktowo, tylko na całych, długich wyciągach. Poza tym, opisy ostrzegają że po opadach komin, którym idzie droga lubi zamakać na dłużej i robi się bardzo śliski. Ostatczenie się zgadzam, ale chętnie oddaje prowadzenie Oktawianowi.
Zbieramy się i wyruszamy niespiesznie, czuć już zmęczenie materiału po trzech intensywnych dniach. Idziemy na Karb przez Czarny Staw (wczoraj schodziliśmy przez Zielony). Następnie ruszamy znajomą już ścieżką pod zachodnią ścianą kościelca. Tym razem nie musimy iść zbyt daleko, nasza droga znajduje się na właściwym Kościelcu (wczoraj musieliśmy obchodzić też Zadni). Odnalezienie jej chwilę nam zajmuje, bo ścieżka pnie się ostro do góry i zastanawiamy się czy nie minęliśmy już drogi i czy zaraz nie dojdziemy na przełęcz. Jednak jak tylko dochodzimy na wysokość Komina Świerza, to od razu rozpoznajemy naszą drogę.

Droga Stanisławskiego
Aby dostać się pod ścianę musimy przetrawersować połogą płytę. Pod ścianą szpeimy się. Jest to pierwszy dzień kiedy jesteśmy zupełnie sami na drodze, co pogłębia subiektywne odczucie “powagi drogi”. Oktawian rusza na pierwszy wyciąg, który prowadzi skośnym zacięciem, a na końcu dochodzi do komina. Po pewnym czasie Oktawian spowalnia i milknie, co na ogół oznacza że jest dosyć grubo. Po dłuższej chwili słyszę: “mam auto!” i oddycham z ulgą. No, tylko połowicznie, bo teraz ja muszę się tu wspiąć. Zatem ruszam. Sam początek wymaga trudniejszego ruchu, potem robi się łatwiej, ale tylko na chwilę. Ostatnia 1/3 wyciągu jest już dla mnie bardzo wymagająca - niezbyt wygodne chwyty, malutkie stopnie, spora ekspozycja, do tego ryzyko wahadła w razie odpadnięcia. Po kilku chwilach grozy docieram na stanowisko.

Spokojniejszy moment na pierwszym wyciągu
To nie koniec emocji. Teraz przed nami drugi, bardzo krótki, wyciąg czyli kilkumetrowy trawers nad kominem. Prowadzi znowu Oktawian, ale za bardzo nie widzę co się dzieje, bo zaraz znika za rogiem. Po dłuższej chwili ruszam ja. Z początku nie wygląda źle… do momentu w którym kończą się dobre chwyty, skała zaczyna “wypychać” do tyłu, a pod nogami pojawia się 50-metrowa lufa. Na szczęście jestem już w polu widzenia Oktawiana, który sporo mi podpowiada. W kluczowym momencie łapię obiecująco wyglądający chwyt, który okazuje się być ruchomy. Udaje mi się go zbyt mocno nie obciążyć i przewijam się na nogach w bezpieczne miejsce.

Trawers grozy. Z tej perspektywy wygląda niewinnie...
Dochodzimy do siebie na stanowisku. Gratuluję Oktawianowi poprowadzenia tych dwóch wyciągów (i to jeszcze w podejściówkach). Przed nami trzeci wyciąg - komin. Co prawda za IV, ale zgodnie z zapowiedziami, leje się z niego woda. Oktawian znowu prowadzi. Chyba najtrudniejszy jest sam początek, który był kiedyś ubezpieczony ringiem, ale został po nim tylko wkręt. Dalej już jakoś idzie. Po dłuższej chwili sam się wstawiam w drogę. Staję przed wejściem do komina i nie bardzo wiem co robić. Po chwili kombinowania obmyślam sekwencję i udaje mi się podejść ze dwa metry w górę. Brakuje jednego ruchu, żeby dostać się na półkę, jednak wszysko jest tak śliskie, że nie bardzo mam pomysł jak go wykonać. Próbuję wstać na nogach i… lecę. Niby na wędce, ale mamy rozwinięte ponad 40 metrów rozciągającej się liny, więc uderzam lekko plecakiem o ziemię. No nic, próbuję jeszcze raz. Znowu odpadnięcie. To jeszcze raz. I znowu. Zaczynam tracić nerwy i krzyczę do Oktawiana że nie idę dalej. Omawiamy różne opcje i decydujemy się na wycof.
Oktawian zjeżdża do mnie. Na topo widnieje z tego miejsca strzałka w bok oznaczona za I. Ruszamy nią, asekurując się. Widoczność znowu bardzo słaba, więć trochę nie wiadomo gdzie iść. Na szczęście znajdujemy tam jakieś ringi. Idziemy zatem dalej, robiąc krótkie wyciągi. W pewnym momencie widzę jakichś ludzi i pytam się ich czy to już szlak. Odpowiadają że tak. Moja radość jest wielka.

Zjazd w kominie. Na pierwszym planie widoczne miejsce, które mnie pokonało.
Mimo wycofu mamy dobre humory. Oktawian poprowadził trzy trudne wyciągi. U mnie też była walka, mimo że szedłem na drugiego. Na pewno chciałbym tu wrócić, ale jak już będzie sucho. Śmiejemy się, że to jakaś klątwa Kościelca, bo ani wczoraj ani dzisiaj nie udało się na niego wejść.
Pozostaje nam już tylko zejście do samochodu i droga powrotna do domu. Jesteśmy niesamowicie zadowoleni z wyjazdu. Dał nam mnóstwo satysfakcji, wspomnień, ale też cennych lekcji na przyszłość.