Matterhorn granią Hörnli z przewodnikiem
Mam takie wspomnienie sprzed pięciu lat, kiedy to schodząc ze swojej pierwszej wysokiej góry (Kazbegu) rozmawiałem z Oktawianem o potencjalnych kolejnych celach. W toku rozmowy padła nazwa Matterhorn - powiedziałem wtedy, że tam to się nigdy nie wybiorę. Zbyt ryzykownie, trzeba się umieć wspinać, no i ta przerażająca grań szczytowa z ponadkilometrową lufą po obu stronach. Stare powiedzenie nigdy nie mów nigdy odnalazło i tym razem swoje zastosowanie - pięć lat po tej rozmowie stanąłem na szczycie góry znanej z opakowań Toblerone.
Prawdę mówiąc nie był to cel, do którego świadomie dążyłem od jakiegoś czasu. Na wiosnę Aga i Leszek zaoferowali nam możliwość pomieszkania w swoim mieszkaniu w Zurychu w wakacje. Żal było nie skorzystać, więc zaplanowaliśmy z Agnieszką dwutygodniowy pobyt. Stwierdziłem, że jest to świetna okazja, żeby zrobić jakąś grubszą rzecz w górach. Wahałem się długo pomiędzy granią Mittellegi na Eigerze a Matterhornem. Ostatecznie zdecydowałem się na Matterhorn.
W grę wchodziło tylko wejście z przewodnikiem - nie miałem na miejscu żadnego partnera wspinaczkowego. W ostatnich latach starałem się raczej samodzielnie działać w górach, bo daje mi to większą satysfakcję. Niemniej, w tej sytuacji nie miałem wyjścia i zarezerwowałem wyjście z agencją z Zermatt.
Wyjście treningowe - półtrawers Breithornu
Większość agencji przewodnickich wymaga, aby poprzedzić wyjście na Matterhorn krótszym wyjściem treningowym, podczas którego przewodnik oceni nasze szanse na wejście na docelowy szczyt. Co prawda część przewodników z którymi pisałem nie stawiał takiego wymagania (po opisaniu im mojego doświadczenia), to jednak stwierdziłem że to dobry pomysł, dzięki któremu będę czuł się pewniej na samym Matterhornie. Agencja zaproponowała półtrawers Breithornu - drogę o podobnych trudnościach co Matterhorn, ale dużo krótszą. Breithorn drogą normalną to jeden z najłatwiejszych czterotysięczników - dzięki kolejce górskiej na Klein Matterhorn (3883 m n.p.m.) mamy do pokonania tylko 280 metrów przewyższenia po łatwym lodowcu i umiarkowanie stromym stoku. Półtrawers to jednak zupełnie co innego - zamiast wchodzić na szczyt najprostszą drogą ze stacji kolejki, obchodzimy go z boku i wbijamy na skalną grań, gdzie mamy już trójkowy teren wspinaczkowy. Grań przechodzi przez wierzchołek centralny Breithornu. Pełny trawers rozpoczyna się wcześniej i uwzględnia jeszcze kilka wierzchołków masywu.
Ruszamy o 6 rano ze stacji kolejki w Zermatt. O tej porze kolejka jest otwarta tylko dla alpinistów oraz profesjonalnych narciarzy zjazdowych, którzy trenują na otwartym przez cały rok na stoku na lodowcu Theodul. Wjazd podzielony jest na trzy etapy, także na szczycie jesteśmy dopiero przed siódmą. Wiążemy się liną i rozpoczynamy podejście. Przez większość czasu jest to spacer po lodowcu po lekko nachylonym terenie. W pewnym momencie dochodzimy do podstawy grani. Tam wyjmujemy czekany i wspinamy się dosyć stromym śnieżnym stokiem.
Gdy po około 1.5h dochodzimy na wierzchołek grani, chowamy czekany i zaczynamy wspinaczkę. Już od początku mamy do czynienia ze sporą ekspozycją. Trudności przez większość czasu oscylują wokół II-III. Wbrew moim oczekiwaniom, przez większość czasu nie idziemy na krótkiej linie (metoda asekuracji polegająca na tym, że dzięki napiętej linie przewodnik jest w stanie wyłapać odpadnięcie zanim prowadzony zdąży nabrać pędu) - przewodnik robi coś na kształt regularnych wyciągów, z tym że w ogóle nie używa sprzętu do zakładania przelotów i stanowisk, a jedynie wykorzystuje różne skalne formacje oraz pręty i ringi osadzone w skale. Trochę czasu zajmuje mi przyzwyczajenie się do wspinaczki w rakach. Zdejmujemy ja co prawda na chwilę, ale zaraz potem zakładamy, gdy natrafiamy na zalodzony fragment. Ogółem wspinaczka nie jest trudna, ale dzięki ekspozycji, wysokości oraz śniegowo-lodowym warunkom jest dla mnie bardzo ekscytująca. Dominuje wspinanie graniowe, ale jest też do pokonania kilka ścianek. Emocji dostarczają też lufiaste trawersy.

Lufiasty trawers na początku

Ścianka za III
Wspinaczka idzie nam dosyć sprawnie i po 2h wychodzimy ze skalnego terenu. Nie wchodzimy na zachodni (najwyższy) wierzchołek Breithornu, gdyż nie oferuje on żadnych trudności technicznych. Zaczynamy schodzenie i po trochę ponad pół godzinie jesteśmy już przy stacji kolejki.
🎥 Relacja z półtrawersu Breithornu
Dojście do schroniska Hörnlihütte
Wspinając się na Matterhorn drogą Hörnligrat, najczęściej spędza się noc w schronisku Hörnlihütte na 3260 m n.p.m., skąd wyrusza się na atak szczytowy wczesnym rankiem. Dojście do schroniska to łatwy, acz bardzo widowiskowy trekking. Rozpoczyna się on przy górnej stacji kolejki Schwarzsee, a do pokonania mamy około 600 metrów przewyższenia.
Pierwotnie miałem ruszyć do schroniska już dzień po Breithornie, jednak wtedy sam atak szczytowy przypadłby na dzień deszczowy. W związku z tym przesunęliśmy planowane wyjście na kilka dni później.
Docieram do schroniska koło 15-tej. Schronisko jest ładne, wyremontowane i bardzo drogie (nawet jak na szwajcarskie standardy). O 19 serwowana jest trzydaniowa kolacja, podczas której omawiamy z przewodnikiem plany na jutro. Po kolacji robimy przegląd sprzętu. Kładę się spać koło 23 bez większej nadziei na sen - ekscytacja, wysokość i wizja pobudki o 3 rano nie sprzyjają zaśnięciu.

Hörnlihütte
Atak szczytowy
Słowem wstępu, zaznaczę że wejście z lokalnym przewodnikiem na Matterhorn jest dosyć specyficzne. Tradycyjnie przewodnicy narzucają spore tempo i dążą do jak najkrótszego czasu wyjścia uzasadniając to względami bezpieczeństwa. Przewodnik zastrzega sobie prawo do zarządzenia wycofu gdy np. zespół nie osiągnie schronu Solvay (schron awaryjny na wysokości 4004 m n.p.m.) w czasie 2 godzin. Całość powinno się zamknąć w ośmiu godzinach. Nie ma za bardzo czasu na odpoczynek, zdjęcia, itp. - cały czas ciśniemy. Przed wyjściem byłem tego świadomy. Zapoznałem się też z relacją z Bergsteigen, która dosyć krytycznie wyraża się o takim podejściu (na portalu piszą wręcz: Anyone planning to climb the Matterhorn with a mountain guide should not do so with a local guide! We observed some hair-raising things…). Niemniej, byłem na to przygotowany. To co mnie spotkało, przebiło jednak moje oczekiwania…
Pobudka jest o 3 rano, śniadanie o 3.30, a wyjście 3.50. Godziny te zależne są od miesiąca (np. w sierpniu są trochę późniejsze). Plecak mam już spakowany dnia poprzedniego, więc poranne przygotowania idą sprawnie. Na śniadanie jest granola, kanapki, kawa i herbata. Około 3.40 pod wyjściem ze schroniska ustawia się kolejka zespołów zachowując odpowiednią kolejność (najpierw przewodnicy lokalni, potem pozostali, potem reszta). Równo o 3.50 opiekun schroniska otwiera drzwi i rozpoczyna się wyścig. Dziwna tradycja, dla którą Szwajcarzy również znaleźli uzasadnienie w postaci względów bezpieczeństwa.
Ruszamy. Po kilku minutach spaceru po płaskim dochodzimy do pionowej ściany z grubą liną poręczową. Jest to jak dla mnie jeden z trudniejszych momentów na drodze - lekko przewieszony, bardzo siłowy, na dodatek organizm nie jest jeszcze rozgrzany. Podzielę się tutaj radą od przewodnika, że pomimo panujących na zewnątrz około 0 stopni warto rozpocząć wyjście w samej koszulce termicznej, bo ten start nas bardzo szybko rozgrzeje. Dorzucę też swoją radę, że nie warto przejadać się na śniadanie, bo od razu na start mamy bardzo intensywny wysiłek.

Pierwsza poręczówka - zdjęcie zrobione podczas zejścia, rano pokonuje się ją w ciemności
Dalej jest już trochę łatwiej. Powiedziałbym że dominuje teren w okolicach I z kilkoma momentami za II. Przed Solvayem (i zaraz po) jest odcinek za III-. Liny poręczowe występują sporadycznie. Zgodnie z zapowiedzią, cały czas ciśniemy. W przeciwieństwie do Breithornu, tutaj jest więcej chodzenia na krótkiej linie, a tylko co jakiś czas przewodnik każe mi się zatrzymać, podchodzi wyżej i robi mi wędkę (na drodze jest sporo wystających prętów).
Po drodze mijają nas dwa zespoły (w kolejce startowaliśmy jako drudzy). Mimo to docieramy do Solvaya lekko poniżej dwóch godzin. Przewodnik zatrzymuje się i mówi że chyba powinniśmy wrócić, bo idziemy za wolno. Ja na to odpowiadam, że przecież zmieściliśmy się w limicie, poza tym czuję że mam jeszcze zapas. Po ostrej wymianie zdań, przewodnik, wyraźnie z irytowany, zaczyna napierać do góry ze zdwojonym tempem. Bardzo mi się to nie podoba, ale ponieważ jestem zdany na niego, to siedzę cicho i staram się nadążyć. Ciśniemy w tych trójkowych trudnościach praktycznie na żywca, bo przewodnikowi tak się spieszy że w ogóle nie zakłada przelotów. Po drodze mijamy zespoły które nas wcześniej wyprzedziły, które przechodzą te miejsca w asekuracji na sztywno. Tętno mi skacze niewyobrażalnie, ale jestem zdeterminowany żeby nie odpuścić.
Po niecałej godzinie napierania dochodzimy do miejsca, w którym na ogół zakłada się raki. Niedługo potem rozpoczyna się długa sekcja grubych poręczówek, z których jedna jest lekko przewieszona (wisi tam też łancuch na którym można się podciągnąć). Przewodnik lekko odpuszcza tempo, więc mogę złapać oddech. Oczywiście o przystanku nie ma w ogóle mowy.

Przewieszona poręczówka
Idziemy dalej, mijamy figurkę św. Bernarda i wchodzimy na osławioną grań szczytową. Tak jak się spodziewałem, jest tam bardzo lufiaście. Ścieżka ma może pół metra szerokości, a po obu stronach mamy bardzo strome stoki. Dodatkowych wrażeń dostarcza bardzo silny wiatr, który zaburza równowagę. Asekuracja jest tutaj raczej iluzoryczna, jeśli zaczęlibyśmy lecieć, to szanse na wyhamowanie czekanem są bardzo niskie. Mimo to czuję się tam nieźle. Właściwie jest tylko jeden moment, w którym robi mi się nieswojo - gdy ścieżka zwęża się jeszcze bardziej i na moment robi się skalna a nie śnieżna - raki ślizgają się tam po zalodzonej skale.

Przewężenie na szczytowej grani
Po chwili przewodnik oznajmia, że to już szczyt. Pomimo nieprzyjemności na podejściu moja radość jest wielka. Czuję że zrobiłem coś, co jeszcze kilka lat temu wydawało mi się zupełnie poza moim zasięgiem. Widoki i wrażenie przestrzeni są niesamowite (pomimo że większość czasu szliśmy we mgle, to na szczycie akurat na chwilę się rozwiało). Czas mamy bardzo dobry - 3.5 godziny od schroniska.
Zejście
Rozpoczynamy zejście. Przewodnikowi nadal się bardzo spieszy. Schodzimy na różne sposoby - w łatwym terenie przewodnik idzie przodem, w trudniejszym ja idę przodem, a przewodnik mówi mi co chwilę jak prowadzi droga. W najbardziej stromych momentach przewodnik opuszcza mnie na linie wykorzystując pręty wystające ze skały - przynajmniej wtedy mogę odpocząć 😉. Ogółem zejście wymaga bardzo dużej koncentracji i jest przez to bardzo męczące. Teren nie robi się łatwy ani na moment, więc należy trzymać cały czas skupienie. Po drodze na zejściu mijamy sporo zespołów. Zespoły bez przewodników mijamy nawet już pod Solvayem. Gdy pytają o drogę, to mój przewodnik albo ignoruje pytanie, albo odpowiada bardzo zdawkowo - trzeba przecież chronić cenne tajemnice zawodowe 😕.
Zejście zajmuje nam 3 godziny, co sumarycznie daje czas 6.5 godziny. W obliczu tego faktu nasza mała awantura przy Solvay’u wydaje mi się tym bardziej absurdalna. Na dole obcy ludzie gratulują mi bardzo dobrego czasu.
Odpoczywam w schronisku, a potem schodzę do Schwarzsee. Tam zjadam zwycięski obiad i zjeżdżam do Zermatt, skąd łapię pociąg do Zurychu.
Podsumowanie
Mam mieszane uczucia co do tego wejścia. Z jednej strony ogromna satysfakcja z tego, że się udało. Z drugiej, doświadczenie to nie należało do przyjemnych i przebiegło w kiepskiej atmosferze. O ile rozumiem w pewnym stopniu te różne zasady którymi obarczone są przewodnickie wyjścia (presja na czas, kolejność wyjść, itp. - jak przewodnik robi kilkanaście/kilkadziesiąt takich wyjść w sezonie, często dzień po dniu, to nie może spędzać w górach po kilkanaście godzin dziennie), o tyle uważam że trafił mi się trudny przepadek, który chciał wcześnie skończyć i zrobić sobie dzień restowy.
Cała ta przygoda wzmocniła moją preferencję do samodzielnej działalności w górach. Z drugiej strony, czy dałbym radę wejść bez przewodnika na Matterhorn? Trudności, ekspozycja, kondycja - myślę że dałbym radę. W trójkowym terenie czułem spory zapas i myślę że mógłbym tam spokojnie prowadzić. Jest jednak jeden aspekt, gdzie bez przewodnika byłoby ciężko - nawigacja. Droga, zwłaszcza jej pierwsza połowa, jest bardzo kręta i wielokrotnie prowadziła inaczej niż mi się wydawało. No i nie da się ukryć że obecność przewodnika daje pewne poczucie bezpieczeństwa. Moje alpejskie doświadczenie jest dosyć skromne i nie mam poczucia, że w razie jakiejś niespodziewanej sytuacji (załamanie pogody, skręcenie kostki, itp.) dałbym sobie radę. Skorzystanie z przewodnika traktuję zatem jako taki skrót, które pozwala mi robić rzeczy trochę trudniejsze, niż wynikałoby z mojego doświadczenia. Jak pokazuje ta relacja, czasami ma to swoją cenę.
Dodatek: czy jesteś gotowy na Matterhorn?
Chciałbym zakończyć relację w stylu poradnikowym i spróbować odpowiedzieć na pytanie, jakie doświadczenie jest potrzebne żeby móc myśleć o Matterhornie. Oczywiście jest to kwestia bardzo subiektywna, niemniej podzielę się perspektywą osoby, która jeszcze 10 lat temu trzęsła się na łancuchach w Tatrach.
Trudności na Matterhornie można podzielić na czterech kategorie:
- Trudności wspinaczkowe - droga wyceniona jest na III- w skali UIAA, ale przez większość czasu jest to jednak I-II. Jeśli się wspinasz, to wiesz że III to łatwe trudności, które może pokonać sprawny turysta. Należy tutaj jednak dodać, że trudności te pokonuje się w rakach lub ciężkich butach, na dużym zmęczeniu, czasami po ciemku, dlatego warto mieć zapas. Uważam, że jakiekolwiek doświadczenie wspinaczkowe jest tutaj przydatne.
- Liny poręczowe - moim zdaniem stanowią większe wyzwanie niż trudności czysto skalne. Mamy ich sporo na drodze, z dwa miejsca są lekko przewieszone. Musisz czuć się komfortowo z wizją wiszenia tylko na rękach, w przewieszeniu i ekspozycji na grubej, niewygodnej do trzymania linie, tylko lekko podpierając się nogami. Na pewno warto poćwiczyć podciąganie, lub chociaż aktywny zwis, na drążku.
- Ekspozycja - cała droga przebiega w sporej ekspozycji. Klika lat temu aspekt ten byłby dla mnie sporym wyzwaniem, ale teraz nie robił na mnie wrażenia. Na pewno pomogło tutaj doświadczenie wspinaczkowe, a zwłaszcza wielowyciągi, gdzie nieraz wisi się na stanowisku w pionowej ścianie, mając pod nogami 100 metrów powietrza. Dobrą alternatywą są eksponowane via ferraty. Ta kwestia jest bardzo subiektywna, zapewne są osoby która mają naturalnie większą tolerancję na ekspozycję i poradziłyby sobie i bez takich doświadczeń.
- Wysokość - Matterhorn osiąga 4478 m n.p.m. Dzięki wyprawie na Kazbek wiedziałem że całkiem nieźle znoszę wysokości, więc nie miałem tutaj zbyt dużych obaw. Na pewno warto się sprawdzić na innym, łatwiejszym czterotysięczniku, a w razie problemów zadbać o aklimatyzację. Ja poza treningowym wyjściem na Breithorn, działałem przed Matterhornem kilka dni w Alpach na wysokościach poniżej 3000 m n.p.m.
- Kondycja - Matterhorn jest bardzo wymagający kondycyjnie. Mamy do czynienia z nieustanną wspinaczką przez 1200 metrów przewyższenia, z ciągłą presją czasu, praktycznie bez postojów. Jeśli idziemy z przewodnikiem, to ten aspekt staje się najistotniejszy, bo może zadecydować o zdobyciu lub niezdobyciu szczytu. Co więcej, braki w poprzednich kategoriach, na pewno odbiją się negatywnie na naszej kondycji - np. jeśli będziemy stresować się ekspozycją, to droga będzie dużo bardziej męcząca.
Mam nadzieję że ta rozpiska pomoże Ci podjąć właściwą decyzję.