Wycieczka skitourowa na Chörbsch Horn
Po udanym debiucie skitourowym na Kasprowym wybieram się do Davos w Szwajcarii pochodzić na skitourach z doświadczonymi splitboardowcami Agą i Leszkiem. Ze względu na trudne warunki lawinowe dopiero trzeciego dnia udaje nam się zorganizować wyprawę skitourową z prawdziwego zdarzenia. Wybieramy się na szczyt Chörbsch Horn drogą z Davos Frauenkirch wycenianą na PD. Mamy do podejścia jakieś 1100 metrów na nartach.
Podjeżdżamy autobusem do Davos Frauenkirsch i już na początku mamy problem, bo nie wiemy jak zacząć. Jest bardzo mało śniegu i musimy kombinować. Niepotrzebnie ładujemy się w trudności - strome, oblodzone zbocze, które dało się obejść bokiem. W końcu odnajdujemy trasę dla rakiet śnieżnych w lesie, tam już podejście robi się dużo łatwiejsze. Dochodzimy do wioski, gdzie robimy mały postój. Podejście do tego momentu zajęło nam sporo więcej czasu niż było w planach.

Walka na podejściu
Powyżej wioski nie ma już lasu. Idzie się bardzo przyjemnie, zbocze nie jest zbyt nachylone. W porównaniu z zatłoczonym Kasprowym, tutaj dużo bardziej można poczuć kilmat górskiej wolności i przygody - na stoku jesteśmy tylko my, a wokół ogromna śnieżna pustynia. W końcu dochodzimy do pierwszego progu nachylonego pod kątem ok. 35-40 stopni. Idziemy stromym, trochę oblodzonym trawersem. Trochę się ślizgamy, poza tym bez większych problemów.

Eksponowany trawers
Po pokonaniu progu idziemy wzdłuż grani, tam teren znowu robi się łatwiejszy. Dochodzimy do małego plateau, a następnie już stromiej podchodzimy pod awaryjny schron. Stąd do wierzchołka już bardzo blisko. W zasadzie dałoby się podejść na butach po trawie, ale my staramy się do końca zostać na nartach. Ostatnie metro dostarczają podnoszą nam trochę ciśnienie, bo robi się stromo, ślisko i w sporej ekspozycji. Jestem bliski wycofania się na trawę, ale ostatecznie przełamuję się i wchodzę.
Na szczycie wypijamy zaimprowizowany gipfelschnaps z plastikowej butelki z lotniska i wcinamy lunch. Przed nami ukoronowanie wycieczki, czyli zjazd.

Radość na szczycie
Zjazd jest rewelacyjnym doznaniem. Ponad kilometr w dół, w dzikim terenie, bez tłumu narciarzy i snowboardzistów, w pięknym otoczeniu. Dzięki treningowi pozaszlakowej jazdy przez ostatnie dni idzie mi całkiem nieźle, wywalam się tylko kilka razy. Oczywiście najwięcej emocji dostarcza stromy próg, z którego udaje mi się zjechać wykonująć minimalną możliwą liczbę zakrętów :)
We wiosce robimy sobie przerwę i wypijamy piwo. Przedwcześnie się rozluźniamy, bo końcówka okazuje się bardzo upierdliwa. Najpierw mierzymy się z totalnie oblodzoną trasą dla rakiet. Następnie zjeżdzamy po polach uprawnych przykrytych śniegiem, jednak co chwilę trzeba zdejmować narty, żeby przejść jakiś wytopiony fragment. W końcu docieramy na dworzec i zmęczeni wracamy na kwaterę.